Moja wielka kolarska zajawka!

12:49:00

Czyli jak od bycia trzepakiem przeszłam do bycia trzepakiem z Garminem, stylówką i Stravą. W marcu 2017 niesiona falą spalania kalorii jako sensu mojego życia, a przynajmniej uprawiania sportu, nabyłam swój pierwszy od dawna rower. Była nim fioletowa crossówka Romet Orkan 1.0. Miał byc idealną maszynką do tłuczenia się po lesie oraz mieście i generowania tak upragnionego deficytu kalorycznego. Co kilka dni wbijałam w legginsy i adidaski i tak uzbrojona klepałam kilometry dookoła komina patrząc, czy już wyjeździłam te 500 kcal, czy nie. Jednak... WTEM! Coś pykło! Kalorie ustąpiły w moim systemie wartości miejsca kilometrom. Wraz z pierwszymi podrygami wiosny zaczęła się we mnie budzić ciekawość, co jest dalej, tam za znanym mi dobrze parkiem. Kwiatki kwitły, ziemia pachła, a w lasach zieleń liści była tak soczysta, że aż kapało. 20 km, 30 km... kolejne granice były pokonywane na moim fioletowym bolidzie. Czułam się jak Marco Polo jeżdżąc coraz dalej poza miasto. Do adidasków dołączył kask z Lidla, który był tak niewygodny i ciężki, że aż mnie głowa bolała. Ale kask musiał już być!

Tak było, nie kłamię. Bawi mnie ta fota okrutnie, pewnie wielu moich znajomych też rozbawi. A ja lubię rozśmieszać ludzi. Ale dla mnie wtedy była bardzo ważna. Bo przejechałam samotnie 70 km Romecikiem po szutrach i nie umarłam. Było super! Jak patrzę na te spalone kalorie, to zachodzę w głowę, jak to jest możliwe. Okularki, warkoczyki, źle założony kask, tani sprzęt. Zero karbonu, ani grama Raphy. Nawet bibsów z wkładką nie miałam! Rower jest maszyną tolerancyjną i nie przesmradza, nie wybrzydza. Do wspaniałej przygody nie był mi potrzebny najnowszy Topstone na szytkach i torby Apidury. We wrześniu tego samego roku wzięłam udział w poznańskim Bike Challenge. Jechałam tam krótszy dystans, w zimnie i deszczu. Na mecie czekały te słynne drożdżówki rozmoczone deszczem i oblepione osami. Ależ mi się to spodobało! Jazda z tymi wszystkimi podobnymi do mnie ludźmi. I nagle kalorie przestały mieć znaczenie. Ważna stała się szybkośc, przygoda, piękne widoki, wolność i to poczucie satysfakcji. Ja, mój nadal źle założny kask, okularki i warkoczyki pokonaliśmy 45 km w deszczu i zimnie i ani razu nie czułam, że mi źle. Chciałam to robić częściej.
Miesiące mijały, a rower towarzyszył mi całą zimę. Jeżdziłam nim do pracy i na krótkie wypady. Nauczyłam się kilku podstawowych czynności serwisowych. I w mojej głowie zakwitł pomysł zakupu pierwszego rowera z barankiem. Tygodniami tłukłam się z myślami i radami postronnych, co za rower powinnam kupić. Szosa? Przełaj? Intensywne przeglądanie ofert producentów. Zderzenie się z cenami rowerów. Już prawie byłam gotowa kupić przełaja bo lubię jazdę po lasach i oczom moim ukazało się nowe kuriozum: GRAVEL. Tu rozlega się marudzenie internetowych znawców, że to rower bez sensu. A jak coś nie ma sensu to jest idealne dla mnie! Nie ma to jak szosa do lasu. Zrobiłam risercz godzien poszukiwań męża na Tinderze. Romet Aspre był jedną z opcji, ale odwidział mi się po zobaczeniu go na żywo w sklepie. Ostatecznie na scenę wkroczyła ona: Kona!
Na świecie są tysiące lepszych rowerów. Ale Kona już na dobre zakorzeniła w moim serduszku miłość do roweru. A jej wszechstronność pozwoliła mi na włóczenie się po lasach i szosach. Kona wszystko pokona, jak mawia znajomy mechanik rowerowy. Rower prosty i przaśny, jak furmanka. Ciężki, mało zwrotny, z lakierem z plasteliny (przez co teraz jest uroczym obśrupem). Z kiepskimi hamulcami i Clarisem, który w sumie bywa lepszy od Tiagry. Kocham ten rower tym samym rodzajem miłości, jaką Janusz kocha swego starego Passata bo to nim wiózł Halinkę do porodu. Mam go do dzisiaj i nie zanosi się, bym się z nim rozstała. Wraz z rowerem wkraczać w moje życie zaczęła nieśmiało ta słynna STYLÓWKA. Potem te osławione USTAWKI. I nagle z introwertycznego indywidualisty stałam się zwierzem społecznym tłukącym kilometry w towarzystwie ludzi o podobnej zajawce. Gravelem kręciłam po lesie i szosie. Poznałam tajniki kolarskiej grypsery oraz zasady jazdy w grupie tak, by nie wyglądała jak zbieranina, tylko jeden organizm. Dowiedziałam się empirycznie, czym jest jazda na kole silniejszych ode mnie facetów i babeczek. I wsiąkłam na amen.
Tu karuzela z Madonnami przyspiesza. Strava, Garmin, stylówka, wyścigi na Eurosporcie, ustawki, QOMy, segmenty, flajbaje, SPD... i zatrzymuje się na myśli: SZOSA! Myśl ta zakiełkowała we mnie już zanim kupiłam gravela, a teraz już na dobre wpisałam się w zasadę n+1. Odkąd zobaczyłam u znajomego na instagramie jego czarną Emondę, żadnego innego roweru nie pragnęłam. Jeździłam na gravelu po szosie razem ze znajomym i z cudownymi dziewuchami z poznańskiego Girlpower.cc. Byłam szybka, chciałam być szybsza! Znów risercz, uruchomienie kontaktów i jest!
Czekałam na nią 10 tygodni i myślałam, że się ocielę. Ale nareszcie do mnie trafiła. Śliczna, aluminiowa, na hydraulicznych hamulcach tarczowych, z niewidocznym spawami. Pojawiła się dosłownie na chwilę przed moim pierwszym wyjazdem w góry. Czy się bałam zaczynać przygodę z szosą od razu w górach? Oczywiście, że nie! Ale to było spowodowane moją brawurą, a nie tym, że jestem taki kozak. Dopełniłam stylówkę strojem służbowym Girlpower.cc i białym kaskiem i ruszyłam na podbój zjazdów i podjazdów. Powiem tak: jak pierwszy podjazd, jaki dostałam na twarz miał jakieś średnio 11% (do czego moje wielkopolskie nogi nie były przyzwyczajone), a zjazd, który po nim nastąpił miał -11%, to zaczęłam się zastanawiać, czy nie porwałam się jak szczerbaty na suchary. Potem jednak Izery były dla mnie łaskawsze i pozwoliły zakochać się w jeździe po nieco bardziej górzystych terenach. A zakochałam się maksymalnie. Sama sobie podarowałam to, czego nie znałam do tej pory i zorientowałam się, jak wiele traciłam myśląc o rowerze tylko jako o sposobie spalania kalorii.
Oto portret dziewczyny spełnionej i zakochanej. Która wie, że nie robi podjazdów jak kozica, ale cieszy się, kiedy dotrze na szczyt bo może z niego zjechać i poczuć ten wiatr we włosach, popatrzeć na widoki, złożyć się w zakręcie i każdą komórką ciała poczuć swoją własną siłę i moc sprawczą. Inni ćpią kokainę, ja ćpię rower i jestem tak samo spłukana. W góry będę od tej pory wracać regularnie jak w romansidłach wraca się do ukochanego mężczyzny. Wiele razy wyzionę ducha na podjazdach, a na zjazdach upoję prędkością, widokami i wolnością.
Wraz z nadejściem jesieni postanowiłam... kupić kolejny rower! Trzeba być zdrowo pierdolniętym, żeby w jednym roku kupić 2 rowery. No i ja chyba taka jestem. Ponieważ cross is comming. Kona jest ciut za ciężka, a po przetestowaniu przełaja od Specialized, kontrast był powalający. Znowu kontakty, sprawdzenie, czy dieta z ryżu i dżemu jest dobrą dietą dla kolarza. Inni wydają grube hajsy na trenażery, a ja zadłużyłam się na upragnionego przełaja. Moją Ultimate Wpierdol Machine: Cannondale CAADX i zakochałam się po raz kolejny. Odnowiłam miłośc do tłuczenia się po lesie. Tylko tłuczenia w sensie dosłownym. Moja technika przełajowa jest bliska żadnej. Skakać przez przeszkody nie umiem, bunny hopa umiem czasami zrobić, ale przetyrać się umiem koncertowo.
Po całym sezonie na szosie cudownie jest wskoczyć na tego wariata i dostać pierdolca w lesie. Śmigać w coraz trudniejszym terenie, poczuć dreszcz emocji (będzie gleba czy nie?). Chłonąć ostatnie promienie jesiennego słońca zanim wszystko stanie się szare i bure. I nawet wtedy dalej mknąć w zupełnej ciszy gdzieś pośrodku puszczy czy w pobliskim lasku. A po zimie, kiedy wiosna znów wkracza z buta na skwery i szosy, znowu wdziać białe buciwo i z godnością sunąć po szosach, w których pojawiły się nowe dziury. Poznawać kolejnych ludzi, przeżywać z nimi te same perypetie i zastanawiać się, czy może kupić n-tą koszulkę.

You Might Also Like

0 komentarze

Popularne wpisy

Moje Endomondo

Instagram